Recenzja filmu

W labiryncie (2019)
Donato Carrisi
Dustin Hoffman
Toni Servillo

W pogoni za białym królikiem

Choć tytuły takie jak "Donnie Darko" czy "Ona" dobitnie udowadniają, że karkołomne na pierwszy rzut oka pomysły scenariuszowe, odpowiednio doszlifowane, mogą okazać się błyskotliwe i stanowić o
Donato Carrisi, wzięty włoski autor kryminałów, po raz drugi sięga do własnej prozy, by zrealizować reżyserskie ambicje. Pomimo inspiracji Davidem Fincherem, akcji obficie podlewanej suspensem i anturażu rodem z klasycznych horrorów, Carrisi okazuje się lepszym pisarzem niż scenarzystą.


Samantha Andretti (Valentina Bellé), główna bohaterka filmu, porwana jako nastolatka, zostaje po 15 latach odnaleziona w tajemniczych okolicznościach. W szpitalu, dochodząc do siebie, próbuje z pomocą policyjnego profilera (Dustin Hoffman) odzyskać pamięć o swoim oprawcy, pomagając tym samym w jego schwytaniu. Wraz z bohaterami odkrywamy metr po metrze tytułowy labirynt, oparty na przerażającym systemie nagród i kar, odkurzając zakamarki pamięci pokryte strupkami traumy: aż do zaskakującego finału, z sukcesem nadającemu całemu filmowi – dosłownie – drugie dno.

Akcja rozgrywa się w dwóch przestrzeniach: dusznym mieście rozgrzanym nieznośnym upałem, zawieszonym w bezczasie między przyszłością a przeszłością, i sterylnej sali szpitala, skąd przenosimy się do piwnicznych wnętrz labiryntu, gdzie z zimna cierpnie skóra, a oddech zamienia się w parę wodną. Te dwa skrajne światy, aplikowane naprzemiennie, sprawiają, że w żadnym z nich nie czujemy się – tak jak i bohaterowie opowieści – komfortowo i bezpiecznie. Popkulturowy kolaż, posklejany z tropów wizualnych "Łowcy androidów", "Alicji w Krainie Czarów", "Piły", "Twin Peaks" i "Lśnienia" (by wymienić tylko kilka najczęściej przewijających się tytułów), działa dobrze do momentu, w którym uświadamiamy sobie intensywność stężenia fabularnych i wizualnych bodźców, które po półgodzinie zaczyna paląco ciążyć w żołądku.


To wrażenie potęguje jeszcze parada osobliwych bohaterów, wypełniających klatki opowieści: człowiek z bliznami o dykcji Lorda Vadera, kulawa staruszka rodem z najokrutniejszych baśni braci Grimm; dwaj porywczy policjanci niegrzeszący intelektem; blondwłosa prostytutka z pasją kolekcjonująca jednorożce; znawca komiksów, serwujący absynt z wprawą konesera i nonszalancją mieszkańca dekadenckiego Paryża przełomu wieków, aż wreszcie naczelny antybohater, bezwzględny arcyłotr… w masce Królika. Niedostateczne rozwinięcie i skrótowe przedstawienie postaci sprawia, że wypadają one groteskowo, chwilami wręcz śmiesznie, co z kolei brutalnie przekłuwa balonik suspensu. W efekcie, zamiast hipnotyzujących postaci rodem z "Twin Peaks", mamy album pretekstowych, dziwacznych bohaterów, których koncentracja skutecznie odwraca uwagę od toku akcji.

Paralelna narracja, rozciągnięta na 130 minut, jest niczym wędrówka po labiryncie: pełna zakrętów i zwrotów, które grzęzną chwilami w scenariuszowych zaułkach. Tok opowieści odzwierciedla zasady gry prowadzonej przez szaleńca – bohaterowie przeskakują kolejne etapy popychani łaskawym palcem deus ex machina, niejednokrotnie zakrzywiając logikę wydarzeń. Motywacje postaci pozostają niejasne lub nieprzekonujące, niektóre z nich pojawiają się na kilka minut, by zapełnić narracyjną lukę, inne z kolei niepotrzebnie wypełniają przestrzeń opowieści, wprowadzając tylko nadmierną mnogość wątków.


Niestety blado wypadają również box-officowe magnesy - Toni Servillo i Dustin Hoffman. Szczególnie zawodzi Servillo, do tej pory po mistrzowsku kreujący zarówno makiawelicznych włoskich polityków, jak i zblazowanego przedstawiciela rzymskich elit o przenikająco celnej ripoście. Kreowany przez niego Bruno Genko, aspołeczny i antypatyczny prywatny detektyw, który podejmuje się ostatniej zawodowej misji już w cieniu śmierci, poraża nijakością. Na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się Bellé, wcielająca się w postać Samanthy Andretti. Aktorka z wielkim talentem portretuje dziewczynę na skraju szaleństwa: jej obłąkańcze spojrzenie, autentyczną furię i determinację, by pomimo obezwładniającego strachu poznać prawdę. Aż do ostatnich minut, jej kreacja aktorska stanowi najjaśniejszy punkt reżyserskiej wizji Carrisiego.

Choć tytuły takie jak "Donnie Darko" czy "Ona" dobitnie udowadniają, że karkołomne na pierwszy rzut oka pomysły scenariuszowe, odpowiednio doszlifowane, mogą okazać się błyskotliwe i stanowić o niepowtarzalnej wartości filmu, "W labiryncie" trudno zaliczyć do tej ambitnej grupy. Pomimo intrygującej fabuły i świetnego materiału źródłowego, filmowa realizacja prozy Donato Carrisiego pozostawia wiele do życzenia i udowadnia, że odwaga do eksploracji kolejnych artystycznych przestrzeni nie zawsze skazana jest na sukces.


Przewrotnie, do podsumowania nowego filmu Carrisiego świetnie pasuje cytat z jego poprzedniego dzieła, reżyserskiego debiutu pisarza, również zrealizowanego na podstawie własnej prozy. W "Dziewczynie we mgle" znacznie lepiej panuje on nad filmową materią, porusza ciekawe wątki medialnej manipulacji; jest reżyserem powściągliwym, ale precyzyjnym. "Pierwszą zasadą dla wielkiego pisarza jest kopiowanie. (…) W literaturze ludzie zabijają z nienawiści, ale w prawdziwym życiu motywem są zwykle... pieniądze. (…) Najgłupszym grzechem diabła jest próżność".
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones